niedziela, 27 stycznia 2013

Rozdział 5


Kiedy zszedłem po listy,wciąż miałem na sobie piżamę i szlafrok.Żadnych kapci.Rozczochrane włosy.
Łatwo byłoby się do tego przyznać,gdyby listonosz przychodził rano.Przez moment poudawajmy,że tak właśnie jest.
Skrzynkę otworzyłem ostrożnie,jakby w obawie,że znajdę tam truciznę,materiały wybuchowe albo,co gorsza,coś wymagającego działania,na przykład rachunek.
Wyjąłem ulotkę dotyczącą zaginionych dzieci z pytaniem 'Widziałeś mnie?'Nie widziałem,ale poczułem ukłucie w sercu.Jaka potworna strata.Potem przypomniałem sobie,że każdy z tych rodziców może jeszcze łudzić się nadzieją ujrzenia swojego dziecka,i moja empatia zniknęła.Albo przynajmniej zmalała.Mało to chlubne,ale prawdziwe.
Pod spodem leżały katalog i gruba,duża koperta ze znaczkiem PRIORYTET.Wiedziałem,że to od matki Eleanor.Nie było tam wprawdzie jej nazwiska,lecz rozpoznałem adres,no i nie znam nikogo innego w Manchesterze.
Na ten widok serce zabiło mi szybciej.Boleśnie szybko.
Zabrałem kopertę do domu i otworzyłem ją od razu w salonie.Ze środka wyciągnąłem gruby plik zdjęć.
Potrzebowałem miejsca, żeby je przejrzeć.Chciałem to zrobić,stojąc,ale kilka sfrunęło na podłogę.Padłem na kolana.Dosłownie padłem,aż zabolało.Co z tego,jesteśmy skazani na ból.
Rozłożyłem zdjęcia przed sobą.
Nie oglądałem ich po kolei.Zostawiłem je rozsypane i klęczałem przed nimi niczym bałwochwalca, i...
I nic.
Zastygłem w bezruchu.Na kolanach.Wpatrzony w fotografie.
Chciałbym powiedzieć,że rozszlochałem się jak dziecko ,ale wcale tak się nie stało.Chciałbym móc opisać jakieś uczucie,ale chyba żadne mi już nie zostało.Tylko pustka.Tylko nicość narastająca w piersiach,powodująca uścisk.Taki bezmiar nicości potrzebuje miejsca.
Ostatnimi czasy czuję się jakby śmierć Eleanor odłączyła mnie od prądu.Teraz nie ma już nic.Żadnego źródła energii.
Może to Eleanor była moim źródłem energii.Jednak zanim ją poznałem,jakoś chodziłem i mówiłem.
Może spotkanie z nią zmieniło wszystko.
Nie potrafię powiedzieć ,ile czasu upłynęło,nim zdołałem pozbierać zdjęcia.Odniosłem wrażenie,że godzina ,ale może raptem minuta.Nie mam pojęcia.Skoro nie umiem nazwać czy określić nawet tego,co dzieję się w mojej piersi,jak kiepski muszę być w innych dziedzinach?
Po pewnym,choć nie wiem jak długim ,czasie wybrałem cztery fotografie.Bez szczególnego powodu.Prawdę mówiąc,wybrałem te ,które leżały na dywanie odwrócone białą stroną do góry.
Pozostałe zebrałem starannie i wsunąłem z powrotem do sztywnej koperty.Ledwie rzuciłem na nie okiem.Nie za dokładnie.To znaczy nie obejrzałem ich pojedynczo i nie wchłonąłem każdego z osobna.
W tym szaleństwie jest metoda,Choć oczywiście nadal mówimy tu o szaleństwie.Tyle że nieco bardziej metodycznym ,a to już coś.
Nie jest dobrze,kiedy patrzysz na zdjęcie zbyt długo lub zbyt wiele razy.Wtedy po prostu je zapamiętujesz.Siła oddziaływania i uczucia,jakie w tobie wzbudzało,słabną,a wreszcie nikną.Potem możesz godzinami wpatrywać się w fotografie,próbując odtworzyć pierwotny efekt,ale będzie już tylko gorzej.
Poza tym otrzymanie nowych zdjęć Eleanor,zdjęć,których nigdy wcześniej nie widziałem ,było dla mnie niesamowitym doświadczeniem.Nie chciałem,żeby się skończyło.Chciałem je odtwarzać,przeżywać wciąż na nowo.Co tydzień,całymi miesiącami.Po trzy, cztery zdjęcia naraz.
Może nawet będę musiał jeszcze bardziej to ograniczyć .Do dwóch lub jednego.Tymczasem jednak smakowałem tę chwilę i postanowiłem o tym nie myśleć .Beztrosko obejrzeć aż cztery fotografie.
Obróciłem je w dłoniach.
Pierwsza przedstawia Eleanor w wieku pięciu czy sześciu lat.Eleanor w towarzystwie dwóch sióstr i kilku kociąt.Wszystkie trzy dziewczynki miały identyczny kolor włosów.Trzy siostry tak podobne,że można je było odróżnić tylko po wzroście.Patrzyłem na ich krótkie fryzurki w odcieniach ciemnego miodu.El wyciągała rękę,by dotknąć grzbietu pręgowanego kotka.
Następne zdjęcie.
Dwu-,może trzyletnia Eleanor ,zupełnie sama,ubrana we wzorzystą sukienkę sięgającą zaledwie połowy zdumiewająco chudych ud.Uśmiechała się nieśmiało ze wzrokiem wbitym w ziemię.Za nią brama czegoś,co przypominało fort albo zamek.Pewnie zdjęcie z wakacji.
Już miałem chwytać trzecią fotografie gdy przerwał mi dzwonek do drzwi.
Przysięgam w tamtym momencie mógłbym nawet zabić osobę stojącą za progiem,bezczelnie przerywającą mi moje dotychczasowe zajęcie.
Przymierzałem się już do wstania i otworzenia drzwi,gdy zamek zacharczał.Wiedziałem że to muszą być chłopcy tylko oni mają klucze do mojego mieszkania.
po chwili w salonie pojawiło się pięć znajomych sylwetek,piątą sylwetką była Danielle,dziewczyna Liama,a zarazem przyjaciółka Eleanor.
-Jesteś gotowy?-Niall przerzucił wzrok z zdjęć rozsypanych na podłodze, na mnie.
Patrzyłem na niego zdziwiony.Na co mam być gotowy?
-Co?-zmarszczyłem brwi,powodując u każdego zawód na twarzy.
-Lou.Szpital,mieliśmy jechać do szpitala,do tej dziewczyny.Naprawdę zapomniałeś?-Harry pokręcił z niedowarzaniem głową.
No tak,przecież obiecałem im że pojedziemy razem odwiedzić Shannon.Szczerze mówiąc w głębi serca liczyłem na to,że może zapomną o tej obietnicy.
-Ohh..Przepraszam,zapomniałem
-Nie szkodzi,czy to zdjęcia El?-Danielle,ukucnęła przede mną chcąc wsiąść jedno zdjęcie.
-Zostaw to!-warknąłem na nią,powodując w jej oczach strach.Kąciki jej oczu napełniły się cieczą.Odsunęła się gwałtownie.
-Louis!-krzyknął Liam,przytulając swoją dziewczynę.
-Boże,Danielle przepraszam nie chciałem..ja nie wiem co się stało-Podszedłem do niej, delikatnie poklepując ją po plecach.
Cholera co ja robię,właśnie wyżywam się na swoich przyjaciołach,którzy w niczym nie zawinili.Danielle chciała obejrzeć tylko zdjęcie to nic takiego.Naprawdę nie wiem dlaczego tak zareagowałem,ale czułem że,jest ze mną coraz gorzej.
-Ok rozumiem Lou,jesteś poddenerwowany-wyszeptała mi na ucho,zanurzając głowę w zagłębieniu mojej szyi.

Witam,na początku chcielibyśmy bardzo gorąco podziękować za te wszystkie miłe słowa pod poprzednim rozdziałem.Musicie wiedzieć że, dały nam one dużo siły do dalszego pisania.Za co jeszcze raz dziękujemy :) No i dobra wiadomość póki co kontynuujemy naszego bloga.
Druga sprawa to przepraszamy że rozdział jest taki krótki ale naprawdę mieliśmy urwanie głowy przez cały tydzień i przyznam szczerze że powstał on dopiero wczoraj wieczorem 

Ale taki + od nas to filmik reklamujący naszego bloga.Mamy nadzieję że się wam spodoba i nie będziecie się gniewać za krótki rozdział.Takie tam przekupstwo :D DO NASTĘPNEGO-Lea♥


niedziela, 20 stycznia 2013

Rozdział 4

Shannon zadzwoniła do mnie ze szpitala.Było późno,tuż przed pierwszą w nocy.
-Obudziłem Cię?-spytała
Jasne,ze tak.
-Skąd masz mój numer?
-Jest..w książce telefonicznej.
-Aha.No tak.Faktycznie.O co chodzi?
-Przypomniał mi się zwrot:gdzie opona styka się z drogą.Chyba usłyszałam to w jakiejś reklamie.Ale kiedyś korespondowałam z dziewczyną,która tak pisała.No wiesz,używała tego jako normalnego wyrażenia.,,Gdzie opona styka się z drogą''Oznaczało to sedno sprawy.Jakby każda sprawa miała sedno.Myślałam też o innym zwrocie-,,w głębi serca''.W obu chodzi o mówienie czegoś ważnego.Przyszło mi do głowy,że pierwszy jest interesujący z powodu tego,co przydarzyło się twojej dziewczynie.
Oboje odczekaliśmy dłuższą chwile w milczeniu.
-No cóż,w moim przypadku to faktycznie sedno sprawy-przyznałem.
Bardzo skuteczny sposób na urwanie rozmowy.
Chciałem poruszyć jakiś bezpieczniejszy temat,więc spytałem:
-Prowadzisz dziennik?
-Tak.Ale nazywam go pustą książką.Chociaż nie powinnam,bo nie jest już pusty.Dostałam go od Lea.A ty?
Jakbym od razu miał wiedzieć,kim jest Lea.Jakby wszystkie detale z jej życia były dla mnie oczywiste.
-Właściwie to tak-przyznałem
Już miałem wyjaśnić,że prowadzę go od niedawna i że robię to z jej powodu.Chyba szukałem jakiś wskazówek.Założyłem,że w pisaniu chodzi o coś więcej.Potrzebowałem porad ekseprta.
Nie zdążyłem jej tego powiedzieć, bo Shannon się ucieszyła
-O rany!to super.Coś nas łączy.
Teraz nie mogłem jej rozczarować.
-Odwiedzisz mnie znowu?-spytała po chwili milczenia.
-Tak.Ale na razie wracam do łóżka.
-Obiecujesz,że przyjedziesz?
-Tak.
Złożyłem tę,obietnicę,żeby zakończyć rozmowę.Może przyjadę,a może nie.Było jednak oczywiste,że sam muszę dokonać wyboru.Mogłem obiecać i nie przyjechać.Mogłem po prostu złamać słowo.Ludzie często tak robią.Ja zazwyczaj nie,ale nie dotrzymywanie obietnicy zdarza się często.
Myśl,ze mogę skłamać,jeśli tylko zechcę,była pocieszająca.Niosła dziwne ukojenie w nieprzyjaznej rzeczywistości ciągłych zmian.
Dawno nie widziałem się z przyjaciółmi.Myślę że potrzebuje ich.Potrzebuje naładować akumulatory i wyjść na świat,bo powoli zaczynam się dusić.Nie dzwonili do mnie,uszanowali moją decyzje bo dokładnie w dniu pogrzebu Eleanor powiedziałem ich że muszę wszystko przemyśleć.Sam.Czuję że potrzebuje ich teraz bardziej niż kiedykolwiek.Potrzebuję dobrej porady Liama,Uśmiechu Harry'ego,Dobrego podejścia do całej tej sprawy z strony Nialla i irytującego tekstu Zayna.Działali na mnie jak dobre dopalacze,których teraz strasznie potrzebowałem.Zostałbym w tym pokoju chwilę dłużej a rozsypałbym się na kawałki.Pośpiesznie chwyciłem za słuchawke od telefonu i chwilę później byłem już umówiony z nimi w kawiarni za rogiem.
Siedziałem na niewygodnym krześle,wciśnięty w niewygodne oparcie,i wyglądałem przez okno,zeby nie patrze w twarz chłopakom.
Byli smutni.Ale dlaczego mnie to dziwi przecież stracili również przyjaciółkę.Byliśmy paczką,tworzylismy jedność ale teraz, bez niej to nie to samo.
-Jak się trzymasz?-zapytał Liam który obracał w dłoniach kubek z kawą.
-A jak mogę się trzymać,niedawno straciłem dziewczynę.Czuję się pusty.
Liam w milczeniu skinął głową.
-A ta dziewczyna..co ma teraz serce Eleanor.Widziałeś się z nią?-tym razem zapytał Niall.Zmieszał mnie tym pytaniem,ale próbowałem złożyć coś w sensowne zdanie.
-Byłem u niej wczoraj-odparłem krótko.Naprawdę nie chciałem o tym rozmawiać.Nie chciałem rozmawiać o Shannon.Ani Eleanor,nie po to tu przyszedłem.
-Jako ona jest?-dociekał dalej Zayn.
-Wiecie co?nie chcę o niej rozmawiać.
-Słuchaj,Louis.Jeśli to nie był by problem to my chcielibyśmy odwiedzic ją z tobą w szpitalu.Chcemy zobaczyć i poznać dziewczynę która nosi w sobie serce Eleanor.
Zszokowali mnie tym.Przecież nie zamierzałem odwiedzać już Shannon.Chciałem pozwolić zapomnieć sobie o tej dziewczynie.Jednak jak mogłem o niej zapomnieć  skoro ma serce mojej zmarłej dziewczyny.To chore.Nie odpowiedziałem na pytanie,Dlatego Harry kontynuował
-Louis to dla nas ważne
-Shannon ma w sobie kawałek Eleanor.Autentyczny fragment kobiety,którą kochałem.To serce znajduje się w środku,żywe i bijące.Shannon nosi je w sobie.Naprawdę zrozumcie ciężko mi się z nią spotykać-wyjaśniłem najlepiej jak potrafiłem.
Spojrzałem na ich jeszcze smutniejsze twarze.zrobiło mi się ich żal.Dlaczego nie mogliby jej poznać?Dlaczego ja mogłem a oni nie?przecież to również była ich przyjaciółka,również była dla nich ważna.A to coś zmienia.
-Dobrze,pojedziecie ze mną do szpitala.Zgodziłem się dlatego żeby się odemnie odczepili?Nie wiem.Być może znowu nie dotrzymam słowa.

Shannon znów zadzwoniła ze szpitala.Było późno.Po drugiej.Stało się to pięć dni później od naszej ostatniej rozmowy i spotkania się z chłopakami.Pięć.Dokładnie.Policzyłem.
-Obiecałaś-rzekła z wyrzutem.Chłopakom też obiecałem.
-Nie obiecywałem,że przyjadę w ciągu pięciu dni.Powiedziałem tylko,że przyjadę.
-powiedziałeś,że odwiedzisz mnie w szpitalu.Jak jeszcze trochę poczekasz,to wypiszą mnie do domu.
-Nie.Niczego takiego nie mówiłem.Spytałaś,czy jeszcze cię odwiedzę,a ja powiedziałem że tak.
Przyszło mi do głowy,ze być może wycofuję się z danej obietnicy w zbyt oczywisty sposób.Że niepotrzebnie zdradzam,jaką wagę przywiązuje do każdego słowa tamtej rozmowy.Może Shannon pomyśli po prostu,że mam świetną pamięć.Może nie wyobrazi sobie,że odtwarzam nasze rozmowy,zamiast spać.
-Nudzi mi się-westchnęła-W szpitalu jest nudno.Masz pojęcie jak długo tu jestem?
-Hm,nie.Nie zwracam uwagi na czas.
-Jestem tu od wieków.Przyjęli mnie prawie miesiąc przed operacją.Proszę odwiedź mnie jutro.
-Może.
-To nie wystarczy.Obiecaj,
-Nie.Nie mogę obiecać.
-Już obiecałeś.Powiedziałeś,że przyjedziesz.Nie możesz się wycofać.To nie w porządku.
-Postaram się Shannon.I tylko tylko mogę ci obiecać.
-Czemu to dla ciebie takie trudne?
Zabolało.Bardziej niż mogłem sobie wyobrazić.Nagle musiałem się wytłumaczyć.Stracić tyle energii.
-Wiesz,co to jest rozpacz?-spytałem-Nie wiesz,prawda?
Chwila milczenia,a potem:
-Nie wiem,co to jest rozpacz?Czy to właśnie powiedziałeś?Ja nie wiem,co to jest rozpacz?Ja?!Rozpacz to jedyne uczucie,jakie naprawdę znam.Za to niewiele wiem o innych uczuciach.
-No tak,to sporo tłumaczy-stwierdziłem.
-Co takiego?
-Na przykład to,dlaczego nie potrafisz zrozumieć,że ktoś jest w rozpaczy.
-Obiecaj,że przyjedziesz.
-Obiecuję.Chciałem dodać że przyjadę z przyjaciółmi,którzy chcą ją poznać.Ale nie dodałem.
Jestem idiotą.Kiedyś nim nie byłem.Tak mi się przynajmniej wydaje.Ale teraz jestem.Niewiele rzeczy wydaje się równie oczywistych.
Następnego wieczoru pojechałem do szpitala i zatrzymałem samochód na parkingu.Nie wiem,dlaczego nie zabrałem ze sobą chłopaków.Obiecałem im.Ale ostatnio dużo rzeczy nie wiem.
Dalej nie dotarłem.
Było dosyć późno,co ma znaczenie,bo kończyła się już pora odwiedzin.Został mi jakiś kwadrans.
Słońce dopiero zachodziło.Wyglądało zza dachu szpitala,rażąc oczy.Osłoniłem je dłonią,co prawie w ogóle nie pomogło.
Wiedziałem że nie wejdę do środka.
Spojrzałem w górę na ścianę pełną okien.Każde z nich mogło być oknem jej pokoju.
Zająłem się świadomym oddychaniem.Przypominałem sobie o każdym oddechu ,koncentrowałem się,jakby cały system mógł bez tego runąć-nie dam sobie głowy uciąć,że faktycznie tak nie było-i tęsknie wspominałem dni,kiedy oddychałem bardzo sprawnie,nie poświęcając temu uwagi.
W jednym z okien zauważyłem drobną sylwetkę.Pacjent?Gość?Skąd miałem wiedzieć?Stałem zbyt daleko.To nawet mogła być Shannon.Nie dało się tego wykluczyć,choć to było mało prawdopodobne.
I nagle uderzyło mnie,że ten ktoś widzi mnie znacznie lepiej niż ja jego-ja przecież patrzyłem pod słońce.Założyłem,że w oknie stała kobieta-nieważne,Shannon czy ktoś inny-i wydałem się sobie bezbronny.Skazany na porażkę.Poczułem się nagle,jakbym chodził po częściowo zamarzniętym jeziorze,po ruchomych krach.Zastanawiałem się,czy kolejny krok nie przebije lodu.Czy nie wciągnie mnie pod powierzchnię.
Wsiadłem do auta i wróciłem do domu.
Albo jestem koszmarnym tchórzem,albo wreszcie zmądrzałem.
To chyba nie była prawdziwa wizyta.
Chyba trudno zakwalifikować ją jako dotrzymanie obietnicy.

Shannon ponownie zadzwoniła do mnie ze szpitala.Jak na nią,bardzo wcześnie.Przed dziewiątą.
Niedawno wróciłem do domu.
-Widziałam cię-powiedziała.
-Wydaje ci się.
-Nie,nie wydaje mi się.Stałam przy oknie.Ciągle wyglądam przez okno.Tylko stamtąd coś widzę.Nie moge już patrzeć na te okropne szpitalne ściany.Doprowadzają mnie do szału.Wykończą mnie.
-Niedługo wrócisz do domu.
-Widziałam cię na parkingu.Czemu nie wszedłeś do środka?
-Trudno kogoś rozpoznać z tak daleka.
-Skąd wiesz,z jak daleka cię widziałam?
-Shannon,jestem zmęczony.Chcę się położyć.
-Czemu nie wszedłeś?
-Nie muszę ci się tłumaczyć.
-przecież obiecałeś,że mnie odwiedzisz.
-Następnym razem będziesz wiedziała,czego się spodziewać.
-To niesprawiedliwe.A jeśli powiesz mi,że życie nie jest sprawiedliwe,zacznę krzyczeć.
-Wcale nie miałem zamiaru tego powiedzieć.
-A co miałeś zamiar powiedzieć?
-Miałem zamiar powiedzieć,,Dobranoc,Shannon''
-Louis.!
-Ty nie dajesz za wygraną?Co?
-Nie.
-Dobrze odwiedzę cię,ale nie sam.
-Co masz na myśli?
-Moi przyjaciele,a zarazem przyjaciele Eleanor chcieli cię poznać.Zgadzasz się?
-Jasne.Lubię gości.






No tak mamy weekend,i mamy kolejny rozdział.Pierwsze co chcieliśmy napisać to że strasznie zawiedliśmy się na ostatnim rozdziale,myśleliśmy że z każdym kolejnym rozdziałem ilość komentujących osób będzie przybywać a ona niestety tylko się zmniejsza.Dla nas nie ma sensu pisanie takiego opowiadania którego nikt nie czyta i nikogo ono nie obchodzi,nie mamy tutaj na celu pisania dla siebie bo to jest zupełną bezsensownością,i myślimy że,jak komentarzy nie zacznie przybywać,to po prostu zakończymy to pisanie.
W takim razie być może do następnego-wszystko w waszych rękach xx-Lea♥

sobota, 12 stycznia 2013

Rozdział 3

Z perspektywy Louisa'
Kiedy przyjechałem do szpitala,nie mogłem nigdzie znaleźć Anne,matki Shannon.
Nie wiem czemu,ale z jakiegoś powodu koniecznie chciałem to zrobić.
Może czułem się,jakbym już znał Anne.ponieważ dostałem od niej list z gorącymi podziękowaniami i propozycją spotkania twarzą w twarz,kiedy tylko Shannon opuści intensywną terapię,Jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.Nie śmiertelne zagrożenie dla mojego wątłego życia.Nie pułapka.Jakby to nie mogło mnie nawet zaboleć.
Zwróćcie uwagę,że piszę,jakbym nie ponosił za to żadnej odpowiedzialności.Muszę jednak powiedzieć prawdę:gdybym chciał pozostać anonimowy,żeby Anne nie zdołała mnie odnaleźć,mógłbym to zrobić.anonimowość dawcy jest gwarantowana.Koordynatorzy zachęcają biorców,by pisali do krewnych dawcy,ale nie podają adresu.To ja wyraziłem potrzebę kontaktu.A kiedy moje zaproszenie zostało przyjęte,wycofałem się i poczułem osaczony.
A jednak przyszedłem do szpitala jak na przedstawienie.
Dlaczego?Trudno powiedzieć mogę tylko zgadywać.
Przypuszczam,że chcieliśmy myśleć o tym jak o krzepiącej historii podawanej na końcu wieczornych wiadomości.Śmierć rodzi życie i nawet największa tragedia może zaowocować cudem.Mamy tu wdzięczną młodą kobietę,która leży na szpitalnym łóżku.I żyje!.To żywy dowód.
Jakiż wspaniały hołd dla zmarłej kobiety i jej zrozpaczonej rodziny!
Stojąc w surowym,szpitalnym korytarzu,zacząłem rozumieć,że będzie inaczej.Bo to wydarzy się naprawdę.
Może dlatego tak mi zależało na znalezieniu Anne .Ona mogła zrozumieć mój opór.Potrzebowałem jej.Z jej pomocą mogłem się jeszcze jakoś z tego wycofać.
Spytałem nawet o nią pielęgniarki w dyżurce na piętrze Shannon,ale dowiedziałem się,że Anne prawdopodobnie poszła do domy,żeby się zdrzemnąć.
Miałem dwie możliwości.Wrócić później,jak gdyby jedna wyprawa do szpitala nie zużyła już tygodniowego zasobu mojej energii.Albo wejść do pokoju sam,bez zapowiedzi.
Zapewne istniała jeszcze trzecia opcja:zapomnieć o całym tym kontrowersyjnym pomyśle.Przyjąć do wiadomości,że dostałem logistyczne i emocjonalne czerwone światło.Może nie bez powodu.
Odrzuciłem jednak tę możliwość.W kwestii Shannon nie było już dla mnie odwrotu.
Uznałem,że lepiej będzie spotkać się z nią najpierw sam na sam,Nikt nie zwróci na to uwagi,nikt się nie domyśli,że przyszedłem tu z pewnym planem,z pewnym niejasnym oczekiwaniem.Zwłaszcza gdyby się ono nie spełniło.Zwłaszcza gdybym dostał po łapach.
Zbierałem siły pod drzwiami Shannon tak długo,że dwie pielęgniarki zaczęły przyglądać mi się badawczo.Jedna uniosła brwi,pewna,że czegoś potrzebuję.Potrzebowałem.Ale one nie mogły mi tego dać.
Wszedłem do pokoju.
Spodziewałem się,że Shannon będzie spała,ale ona siedziała na łóżku na wprost drzwi i patrzyła przed siebie szeroko otwartymi,ciemnymi oczami.Dostrzegłem w nich coś uderzającego,coś dzikiego i przenikliwego.Myślałem,że będzie przynajmniej senna i półprzytomna.Przecież kilka dni temu po tak poważnym zabiegu musiała nadal brać silne środki przeciwbólowe.A jeśli brała,to jak jej oczy wyglądały w normalnych okolicznościach?
Nie mogłem uwierzyć że ma dziewiętnaście lat,chociaż wiedziałem to z listu jej matki.Wyglądała znacznie młodziej,była szczuplutka i krucha.Prawie anorektyczka.Włosy w brudnym kolorze blond-może naprawdę brudne,a może to naturalny odcień.Podkrążone oczy,ciało rozluźnione i zrelaksowane,ale oczy całkowicie skupione.poruszała tylko prawym kciukiem,obsesyjnie monotonnym gestem pocierając jakiś mały,owalny przedmiot.
Nad wycięciem szpitalnej koszuli zauważyłem górną część bielizny,szokująco nieosłoniętej,z widocznymi wciąż szwami.Poczułem mrowienie w żołądku i zrobiło mi się nieco słabo.Nogi lekko się pode mną ugięły.
-A więc to ty-powiedziała-tak?
Nie spytałem,skąd wiedziała.Uznałem,że to oczywiste.Tylko jedna osoba mogła wejść do jej pokoju z takim wyrazem twarzy.
-Tak-przyznałem-To ja.
Podszedłem bliżej usiadłem na twardym plastikowym krześle.Pamiętam uczucie lekkiego rozczarowania.Nie wiem,co spodziewałem się zobaczyć.Cokolwiek to było,nie zobaczyłem tego.Ujrzałem tylko dziewczynę,której nigdy wcześniej nie spotkałem.
Shannon odwróciła głowę w moim kierunku.Pod jej lustrującym spojrzeniem poczułem się nieswojo,a nie chciałem na to pozwolić.Zacząłem się zastanawiać,na co patrzyła,zanim przyszedłem.Było to dziwne uczucie,bo miałem wrażenie,że jestem jedyną osobą na świecie.Wszystko inne wydawało się snem.
-Mama nie żartowała w swoim liście-powiedziała Shannon.-To była kwestia dni.Naprawdę mogłam umrzeć w każdej chwili.Naprawdę można spojrzeć śmierci prosto w oczy.Rozumiesz?
-Po to jest ten kamyk na zmartwienia?Bo to ten kamyk,prawda?
Uniosła kamyk w stronę lampy,jakby chciała uważniej mu się przyjrzeć.Albo mi go pokazać.Albo jedno i drugie.
-Podejdź-poprosiła.
Usłuchałem,nie bardzo wiedząc dlaczego.
-Widzisz?W tym miejscu jest gładszy-mówiła Shannon,wskazując kciukiem jakiś punkt na powierzchni.Potem chwyciła kamyk za krawędzie.Przyjrzałem się,niepewny,czy coś widzę.Może faktycznie kamyk był gładszy.Różnica nie była oczywista.
-Zrobiłam to kciukiem-wyjaśniła Shannon-wytarłam kamień.
Dotknąłem jej kciuka.Chciałem sprawdzić,czy zrobił się odcisk.Zobaczyć,co starało się bardziej.Kto wygrywa.
Ten nagły dotyk nas zelektryzował.A może tylko mnie.
Skąd miałem wiedzieć co czuje Shannon?Odkryłem na jej kciuku spory odcisk,jak u gitarzysty na opuszkach palów.
-To jest jak woda-powiedziała.Nie zrozumiałem,o czym mówi-Nikt by nie pomyślał,że woda może zetrzeć kamień.A jednak ściera.Potrzeba tylko czasu.Chcę sprawdzić,czy uda mi się zrobić zagłębienie w samym środku kamyka.To może chwilę potrwać,ale ja mam czas.Teraz mam.
-Powinienem już iść-wymamrotałem.
-Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?
-Nie-odparłem bez wahania.
-Nie?Nie?Nie sądziłam,że ktoś będzie wystarczająco cyniczny,żeby tak powiedzieć.
Jej kciuk powrócił do niemal okrągłego wzoru na kamyku.Jeśli człowiek chce wytrzeć rowek w kamieniu,to pewnie nie opłaca się robić sobie wolnego.
-Nie zmienię odpowiedzi-stwierdziłem-Ale to nie cynizm.Wręcz przeciwnie.Zanadto szanuję miłość,żeby wierzyć w coś takiego.Nie wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia.To zbyt proste.Byłoby fajnie,gdybyśmy zakochiwali się bez wysiłku. ,,Zabawna sprawa.Szedłem dziś ulicą,spojrzałem na kogoś i się zakochałem''spojrzenie nie wystarczy ,trzeba się napracować.I to ciężko.Dlatego nie wierzę w miłość do kogoś,kogo się nie zna.Żeby kogoś pokochać,trzeba go dobrze znać.
Urwałem i zaczerpnąłem powietrza.Trochę kręciło mi się w głowie i czułem się,jakby wcale nie było mnie w tym pokoju.Ostatnio często mi się to zdarza.Zdałem sobie też sprawę,że zdecydowanie za dużo powiedziałem.
Ostatnio za dużo mówię.Kiedy tylko ktoś przy mnie jest.Nigdy tyle nie gadałem.
Wszystko się zmienia.
-W takim razie muszę cię poznać-oświadczyła Shannon.
Drzwi otworzyły się z rozmachem i do pokoju weszła kobieta.Wiedziałem że to Anne.Od razu.Wiedziałem,że to musi być ona.
Zerwałem się na równe nogi,nieco defensywnie,jakby przyłapano mnie na czymś niestosownym.
Anne przechyliła głowę na bok i spojrzała na mnie pytająco,jakby w nadziei,że sam się przedstawie i ona nie będzie musiała o nic pytać.
-Louis Tomlinson-powiedziałem.
Wyraz jej twarzy złagodniał.Anne podbiegła i zarzuciła mi ręce na szyje.Nie chciała puścić.Stałem tam,czując się niezręcznie i nie odwzajemniając uścisku.Po jakimś czasie udało mi się położyć dłoń na jej plecach i poklepać po bratersku.Wtedy mnie wypuściła.
Zdałem sobie sprawę,że zapomniałem oddychać.
Okazała się drobna i niska.Musiała zadzierać głowę,żeby spojrzeć mi w twarz.A przecież nie jestem olbrzymem.W jej oczach dojrzałem zbyt wiele emocji,zbyt wiele jak dla mnie.Nie chciałem tych wszystkich uczuć,więc odwróciłem wzrok.
-Dostał pan mój list?-domyśliła się.
-Tak.Dziękuję.
-Pisałam szczerze.Chcę,żeby pan to wiedział.bardzo,bardzo współczujemy panu i rodzinie Eleanor.Proszę nie myśleć,że nie jest nam przykro,ponieważ skorzystałyśmy na tym.
-Wcale tak nie myślę-zapewniłem.
Czułem,że wzbiera we mnie chęć ucieczki,Chciałem znowu się wyłączyć.Chciałem schować się pod kocem.Chciałem,żeby nikt mnie nie widział.Nie mogłem znieść tej chwili.
-Nie mógłbym tak pomyśleć-ciągnąłem-Sama o mały włos nie straciła pani ukochanej osoby,więc rozumie mnie pani lepiej niż ktokolwiek inny.
Zrobiłem krok w stronę drzwi.
-Chyba pan nie wychodzi?-zdziwiła się Anne.
-Muszę.Jeszcze tu wrócę.Wrócę,kiedyś..Po prostu muszę zaczerpnąć świeżego powietrza-wyjaśniłem-Nieważne.
Stojąc w drzwiach,spojrzałem na Shannon.Oczywiście wpatrywała się we mnie.Oczy były nadal jedyną całkowicie ożywioną częścią jej ciała i tylko kciuk się poruszał.
-Dzięki za serce-powiedziała.
Było to zaskakująco proste sformułowanie w całym tym chaosie życia,śmierci i wdzięczności.
-Proszę bardzo.
Odwróciłem się,ale z trudnego do wyjaśnienia powodu jeszcze raz spojrzałem przez ramię.Shannon wzięła ze stolika notes z pustą okładką i długopis.zaintrygowało mnie to.Czyżby opisywała swoje życie?Chciała jak najszybciej opisać nasze spotkanie,zanim szczegóły wylecą jej z głowy?Nie zdążyłem się o tym przekonać,bo ujrzałem stojącą koło mnie,nie za wysoką szatynkę,w ręku trzymała siatkę z owocami na pewno przyszła w odwiedziny do Shannon i na pewno to jedna z jej koleżanek.
-Przepraszam-powiedziała miękkim głosem po chwili będąc już w pokoju i zamykając za sobą drzwi.
Przejechałem sześćdziesiąt kilometrów do domu i spędziłem dwa dni w łóżku.
Leżąc w łóżku ,myślałem o dziennikach.Sam nigdy nie robiłem żadnych zapisków.Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.Czy niosą ukojenie?Zapewne tak,bo w przeciwnym razie ludzie nie zawracaliby sonie nimi głowy,A jednak nie mogłem sobie wyobrazić,na czym to ukojenie miałoby polegać.Ale jak często zdarza nam się poprawnie wyobrazić sobie uczucie,które nigdy nie stało się naszym udziałem?Szczególnie jeśli to dla nas całkowicie nowe i nieodkryte doświadczenie?
Chociaż nadal nie byłem pewny,czy w rękach Shannon zobaczyłem dziennik,czy coś innego,po dwóch dniach wstałem w końcu z łóżka,wyszedłem z domu,kupiłem ten zeszyt i opisałem w nim spotkanie z Shannon i Anne.
Nie umiem powiedzieć,czy przyniosło mi to ulgę,czy też nie.Na pewno było wciągające.Kiedy człowiek opowiada jakąś historię,nawet jeśli opowiada ją tylko sobie,czuje potrzebę kontynuacji.
Natomiast ukojenie..Chyba trzeba znacznie więcej,żeby przebić mój mur.
Czy opowieść o Shannon i Anne będzie miała ciąg dalszy?Nie wiem.Powiem więcej:nie wiem,czybym tego chciał.Ale na wszelki wypadek kupiłem gruby notes.

Witam,Rozdział mieliśmy dodać jutro ale z okazji urodzin Zayna postanowilismy dodać go dziś :)
Tym razem jest z perspektywy Louisa,może nie dzieję się tu za wiele ale z każdym kolejnym rozdziałem akcja bęedzie się rozwijać.Po prostu teraz musimy napisać parę takich nudnych rozdziałów,byście wiedzieli o co chodzi.Mm nadzieję ze zrozumiecie.Oczywiscie komentarze mile widziane :):) -Lea♥

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Rozdział 2

 O Moim kamyku na zmartwienia
Pierwszego dnia pobytu w szpitalu(to znaczy tego pobytu,bo byłam już w wielu szpitalach)Lea przyszła w odwiedziny i przyniosła mi kamień.
To jakiś rodzaj kwarcu,bardzo gładki.Wielkości orzech włoskiego,lekko spłaszczony.Lea powiedziała, że przywiozła go z Ameryki.
Nie rozumiem tylko,czemu mi go dała.Lubię ten kamień,ale nie pojmuję,dlaczego Lea się z nim rozstała.
Pokazała mi szczególnie gładkie miejsce na kamieniu,które pocierała kciukiem całą drogę z Ameryki.
Lea powiedziała,że mogę powierzyć temu kamykowi wszystkie swoje zmartwienia.I że może nawet czasem powstanie w nim wgłębienie.
Odpowiedziałam że chyba sobie żartuje.Miałabym zetrzeć kamyk gołą skórą?
-Woda jest tylko wodą-stwierdziła Lea-ale potrafi wydrążyć kamień.
Mocno zacisnęłam palce na kamyku.Spodobały mi się jego ciężar i bijące od niego ciepło dłoni Lea.
-Może nie będę miała dość czasu-zauważyłam.
-A może będziesz-odparła-Nikt nie może być pewien,kiedy umrzesz.Umrzesz,gdy przyjdzie twój czas.Nie wcześniej i nie później.Nieważne,co mówią inni.Nieważne,czego ci życzą.
-Dziękuję za kamyk-powiedziałam-ale chyba nie mam aż tylu zmartwień.
-Naprawdę?
-Raczej nie.
-Większość ludzi na twoim miałaby ich sporo.
-Może dlatego,że nigdy nie byli na moim miejscu.Ja się już przyzwyczaiłam.
Lea pokręciła głową i cmoknęła.
-Może martwisz się i sama o tym nie wiesz.Tak jak z powietrzem:jest wokół ciebie ale go nie dostrzegasz.Gdyby jednak go zabrakło,zauważyłabyś różnicę.
-Może-przyznałam.
-Zresztą to bez znaczenia.Kamykowi możesz powierzyć wszystko.
Więc czasami go pocieram.Staję się coraz gładszy.

Doktor Vasquez właśnie weszła do pokoju,żeby jeszcze raz porozmawiać ze mną prze operacją.Kiedy ją zobaczyłam,wiedziałam,że nadszedł czas.I nagle poczułam dygot.No,niezupełnie w klatce piersiowej,to było małe niedomówienie.Zadygotało moje serce.Może już wie,że jego dni są policzone ,choć podejrzewam,że to po prostu ze strachu.Serce zawsze bije szybciej,kiedy się czegoś boimy.Tak jak ja teraz.
I dlatego nagle poczułam swoje serce i pomyślałam:,,O Boże.!Przecież nie mogą go tak po prostu wyciąć i wyrzucić.To moje serce!Fakt,działa kiepsko,ale należy do mnie,Miałam je przez całe życie.To część mnie''
Kim będę bez niego?
Nie powiedziałam o tym jednak doktor Vasquez,bo czeka ją ważne zadanie i nie chciałam niczego dodatkowo udziwniać ani komplikować.Dla jej dobra.Chociaż w głębi duszy wiedziałam,że mnie wydaje się to znacznie dziwniejsze niż jej.Doktor Vasquez codziennie przeszczepia serca.Dla mnie to pierwszy raz.Stanęła przy łóżku i wzięła mnie za rękę.Spytała,jak się czuję.To proste pytanie,przynajmniej dla normalnych ludzi.Powiedziałam,że czuję się tak dobrze,jak to możliwe w mojej sytuacji,a ona uśmiechnęła się z prawdziwym zrozumieniem.
Doktor Vasquez spytała,czy chciałabym dowiedzieć się czegoś na temat operacji.Czy mam jeszcze jakieś wątpliwości.Stwierdziłam,że chyba im mniej wiem,tym lepiej,a ona się zaśmiała.
-Naprawdę?
-Nie,żartowałam.Proszę mi opowiedzieć.
-No,cóż,bardzo dużo już wiesz na temat operacji serca.Prawdę mówiąc,za dużo jak na kogoś w twoim wieku..Wolałabym,żebyś nie była taką ekspertką.Pewnie wydaje ci się ,że to wyjątkowy zabieg i na pewno pod pewnymi względami to prawda,ale sama kolejność działania nie różni się specjalnie od operacji,które już miałaś.Jest nawet trochę prostsza.Robimy takie samo nacięcie.W ten sam sposób przecinamy mostek,tylko teraz musimy przeciąć również szwy po poprzednich zabiegach.No i pewnie wiesz,że używamy kautera do powstrzymywania krwawienia...
-Tak-przyznałam-Nie cierpię tego.Straszny smród.
Doktor rzuciła mi zaskoczone spojrzenie.
-Skąd to wiesz?
Wtedy zrozumiałam,że popełniłam błąd,bo wspomniałam o czymś,o czym już dawno temu obiecałam sobie nigdy nie mówić.
Kiedy miałam cztery lata i przechodziłam trzeci zabieg,zobaczyłam albo przyśniła mi się jego część.Nie wiem,jak to możliwe,i pewnie już się nie dowiem.
Wiem za to,że zobaczyłam sama siebie na stole.Nie widziałam tylko głowy,bo zasłaniały ją niebieskie chusty.Moja klatka piersiowa była szeroko otwarta za pomocą metalowego retraktora.Doktor Vasquez stała obok w towarzystwie drugiego chirurga,trzech pielęgniarek,anestezjologa i gościa od obsługi płucoserca.
Wszyscy patrzyli na serce.Patrzyli ,jak się zatrzymuje.Doktor Vasquez położyła na nim wcześniej mnóstwo lodu,żeby zwolnić i zatrzymać jego bicie.Widziałam,jak wilgotne kawałki lodu wypełniają otwór w klatce piersiowej.
Facet od płucoserca i anestezjolog właściwie nie patrzyli na serce.Stali daleko od stołu i nie odrywali oczu od monitorów.W sumie żadna różnica,bo i tak widzieli na nich zatrzymanie serca.Chyba nawet czterolatka wie,co to znaczy,kiedy czerwona linia robi się płaska.Ja wiedziałam.
Po minucie doktor Vasquez wyjęła lód i odessała resztki wilgoci.Zobaczyłam dwie grube rurki z krwią biegnące ode mnie do płucoserca.Krew w rurkach różniła się odcieniem czerwieni w zależności od kierunku,w którym płynęła.
Doktor od czasu do czasu przypalała kauterem jeszcze krwawiące miejsca, a kiedy dotykała żywych tkanek ,słychać było lekkie syczenie,pojawiał się dym i paskudna woń.
Czy we śnie czuję się zapachy?Może.Ale chyba nie.
Obserwowałam ją z wysoka przez minute czy dwie.Wszystko działo się pode mną.Zupełnie jakbym była tam,gdzie są lampy.
Jeszcze jedno.Grało radio.Nadawało spokojną muzykę klasyczną.
Najlepiej pamiętam dziwną,cienką chustę na moim ciele,przyklejoną do skóry.Chusta była nasączona jodyną,więc miała czerwonozółty odcień.Na początku myślałam,że to moja skóra,sucha i upiorna.Wyglądałam tak trup,jakbym miała sto lat albo już się rozkładała.To był szok.
To i woń kauteryzacji.Trudno zapomnieć ten smród.
Po operacji nie spytałam nikogo o szczegóły i nie powiedziałam nikomu o tym śnie czy wyobrażeniu.Wiedziałam,że napędziłabym mamie strachu.Bo jeśli to jednak nie był sen,to znaczy,że przez minutę byłam właściwie martwa.Kiedy serce przestaje bić,to tak się właśnie dzieje,prawda?Chociaż w tych warunkach trudno mieć pewność.
Życie nauczyło mnie już,że nie o wszystkim trzeba mówić.Niektóre rzeczy lepiej przemilczeć.
Kiedy ja myślałam o tym wszystkim,doktor opowiadała szczegółowo o operacji i mówiła,czego powinnam się spodziewać.Słuchałam jednym uchem i nie zapamiętałam za dużo.Głównie chodziło o płucoserce.O to,jak maszyna pompuje krew,kiedy odpowiedni narząd tego nie robi.A przecież doskonale już o tym wiedziałam.
-Chcesz wiedzieć coś jeszcze?
-Czy serce już tu jest?
-Nie,ale właśnie je pobierają.W tej chwili.Mogli wybrać moment,bo dawczyni jest podłączona do aparatury podtrzymującej życie.Wkrótce wyślą nam serce.
-Weźmiecie mnie na stół i wyjmiecie serce w oczekiwaniu na tamto?
-Owszem,weźmiemy cię na blok,jednak nie zrobimy niczego nieodwracalnego.Chyba wiesz,o co mi chodzi.Nie zrobimy tego,póki nie zobaczymy nowego serca.Nie przewiduję żadnych problemów,ale nigdy nic nie wiadomo.A gdyby helikopter miał wypadek?
-Co za różnica?Tak czy inaczej umrę.
Jest pewna różnica-stwierdziła doktor Vasquez.
Chyba chciała powiedzieć,że dla niej to ma znaczenie.Dla mnie nie miało żadnego.
-Mogę panią o coś prosić?-spytałam.
-Śmiało.O co tylko zechcesz.
-Wiem,że podczas dwóch ostatnich operacji przykładała pani do mojego serca defibrylator.Żeby znowu zaczęło bić.-Tej części nie widziałam.Opowiadano mi o tym.-I dobrze,bo chodziło o moje serce.Ale przeczytałam gdzieś,że czasami przeszczepione serce samo zaczyna bić.Nie zawsze,jednak to się zdarza.Czasem wystarczy je ogrzać i zaczyna bić.Czy mogłaby pani dać szansę nowemu sercu?Żeby samo zaskoczyło.Bo traktuje je trochę jak gościa.Takiego dziwnego gościa.Dopiero będziemy się poznawać.I chciałabym,żeby od początku było miło.Rozumie pani?Chcę być gościnna traktować je najuprzejmiej, jak się da.
Doktor Vasquez uśmiechnęła się,ale nie miałam pojęcia,co sobie myśli.Liczyłam,że słuchając mnie,używała prawej półkuli mózgu,albo przynajmniej obu,a nie tylko lewej,odpowiedzialnej za zawodowe podejście.
-Tę decyzję wymuszą na nas okoliczności,lecz będę pamiętała o twojej prośbie,Będziemy tak gościnni jak tylko zdołamy.
Dziękuje.
Potem życzyła mi wszystkiego dobrego i powiedziała to,co zwykle mówi się przy takich okazjach.

Chciałam napisać że rozdziały dodawane będą co tydzień w każdy weekend.Ten dodaliśmy dopiero dzisiaj ale to tylko ze względu na okoliczności.cieszymy się z dużej ilości komentarzy,bo jak dla nas ta liczba jest całkiem dobra,oczywiście nie przestajcie komentować.
Ps.Mam,do was prośbę jeśli umieszczacie komentarz typu:'Świetnie piszesz' To chciałabym żeby brzmiał on:'Świetnie piszecie'.bo jak zaważyliście stworzyliśmy ten blog w trójkę.Dlatego chciałabym żebyście wyrażali się w liczbie mnogiej:)dziękuję -Lea♥

poniedziałek, 31 grudnia 2012

Happy New Year ♥

Z okazji Sylwestra oraz nadchodzącego roku chcemy Wam Pyśkii, życzyć udanego i pijanego Sylwka ^^ spełnienia wszelkich marzeń, spotkania z 1D, naszych kochanych mężów ;D. Oby ta 2013 nie okazała się pechowa i aby ten New Year ułożył się po Waszej myśli ♥

Życzą Shannon , Lea i Jill ♥

Ps; Nowy rozdział już niedługo ;) 

sobota, 29 grudnia 2012

Rozdział 1


Jestem pierwsza na liście oczekujących na serce. To jednocześnie dobra i zła wiadomość. W skrócie chodzi o to, że prawdopodobieństwo mojej śmierci jest wyższe niż kogokolwiek innego na tej liście-tak przynajmniej wyszło z obliczeń. Nikt nie dałby się pokroić za wygraną w podobnym konkursie. To nie miał być żart. Z drugiej strony, jeśli już znajdzie się serce, fajnie jest być numerem jeden.
Bardzo to wszystko trudne emocjonalnie.
Zła wiadomość brzmi następująco: w tym momencie nie ma serca dla nikogo. Nawet dla numeru jeden. Jasne, w każdej chwili może się to zmienić. Ale teraz jest teraz. I teraz nie ma serca. Jesteście gotowi na dane statystyczne związane z kategorią ,pilne'? W ciągu dwóch tygodni większość pacjentów na liście umrze albo przejdzie zabieg transplantacji.
A zatem moje obecne życie wkrótce się skończy ,tak czy inaczej.
W miniony weekend wypadło jakieś święto. Jedno z tych, które wszyscy mają w nosie, ale które stanowi dobry powód, żeby dać ludziom wolne w poniedziałek. Dla mojej matki to był weekend pełen nerwów i poczucia winy.
Cały czas była w ruchu. Przez pełne dwa dni. Wprowadziła się do mojego pokoju w szpitalu. Potem się wyniosła. Chodziła od łóżka do okna i z powrotem. Oberwała zwiędłe płatki kwiatów. Poszła pospacerować po korytarzu. Wróciła.
Gdybym miała więcej energii, to zaczęłabym krzyczeć. Ale w tej chwili z trudem oddycham, więc nie ma mowy o krzyku.
Oczywiście ją rozumiałam, jednak kiedy się denerwujemy i ktoś inny też się denerwuje, to wolelibyśmy, żeby ten ktoś raczej pomógł nam zachować spokój. Może to nie jest rozsądne, ale tak się właśnie dzieje. W przeciwnym razie zdenerwowanie tej osoby potęguje nasze i staje się nieznośne. Szczególnie dla kogoś z chorym sercem. A potem ten  chwiejny system zaczyna zawodzić.
Wiem, że to nie w porządku, ale ciężko mi było nie winić matki za jej zdenerwowanie.Za jego natężenie. Niby nie robiła niczego specjalnego, lecz wypełnia sobą cały pokój, cały cholerny świat.
No dobra. Muszę teraz uczciwie wyjaśnić, dlaczego ten weekend okazał się dla niej taki trudny. W takie dni na drogach ginie więcej ludzi. Statystyki mówią wyraźnie, że ktoś prawie zawsze umiera.
Oto powód zdenerwowania mamy. Bała się, że nikt nie zginie. Albo, co gorsza, że ktoś zginie, ale nie znajdą przy nim oświadczenia. Albo, że rodzina będzie miała opory i zdecyduje się pochować krewnego w jednym kawałku.
Takie myśli doprowadzają mamę do obłędu.
Jest jeszcze coś. Coś, o czym wiem chyba tylko ja. Tajemnicza przyczyna jej poczucia winy: bo może ktoś jednak umrze. Jakaś część mamy miała nadzieję, że ktoś umrze.
Tamtego weekendu nikt nie umarł.
Chyba podchodzę do tego inaczej niż inni ludzie. I chyba moje podejście jest dobre, a ich-złe.
niezbyt często tak mowie. Nie lubię się wymądrzać i nie należę do osób, które sądzą, że zawsze mają rację. Po prostu wiem, że mam rację w tej konkretnej sprawie.
Powód jest następujący, moim zdaniem całkiem niezły: powiedzmy, że nie chodzi tu o śmierć, tylko o górę albo drzewo.
Właśnie. Powiedzmy, że chodzi o drzewo.
Stoję pod nim. Tak blisko, że mogę dotknąć kory. A wy wszyscy znajdujecie się kilka kilometrów dalej i patrzycie przez lornetkę z zamglonymi szkłami.
Zadam wam teraz pytanie .Kto wie więcej o tym drzewie?
Co myślę o śmierci? Moim zdaniem nie chodzi o to, że się jest, a potem już nie. Chodzi o to, gdzie się jest, nie o to, czy się jest.
Na przykład ja. Leżę sobie na szpitalnym łóżku. Niedługo umrę. Chyba że ktoś młody i zdrowy zginie nagle w wypadku i da mi serce, i to serce zostanie tu szybko przetransportowane. Tylko że nie ma już na to wszystko specjalnie dużo czasu. Na razie leżę i tracę siły. Jak przygasające światło. W końcu w ogóle nie będzie go widać. Może nastąpi krótki błysk. A potem już nic. Ciemność.
Mama rozpłacze się i powie: ,,Już po wszystkim, odeszła. Nie ma już Shannon.''
Ale gdzieś, w jakimś innym, bardzo innym miejscu, pojawi się światełko i ktoś powie: ,,Patrzcie. Co to jest? Nowy człowiek”. I pewnie wszyscy ogromnie się ucieszą.
Może ten nowy człowiek nie do końca będzie Shannon. Na pewno nie dosłownie. I na pewno nie będzie taki chudy jak ja. Ale to będę ja.
Ciągle będę, chociaż inna, niż możecie sobie wyobrazić.
Z tym da się żyć, prawda?
A moja mama nie umie.
To nawet nie był wolny dzień. Zwykły wieczór w środku tygodnia. Jakaś dziewczyna zjechała z drogi.
Mało o niej wiem. Tylko to, co powiedziała mi mama. Ze nazywała się Eleanor Calder i że mówili na nią El. Miała dwadzieścia lat.
Wypadek wydarzył się niedaleko stąd. W Londynie. Godzina jazdy samochodem, choć pewnie nie tak przewozi się serca.
Chciałam się zapytać czy, tamta kobieta miała chłopaka, narzeczonego albo nawet dzieci, ale się bałam. Mama podchodzi do takich rzeczy bardzo emocjonalnie. Kiedy informowała mnie o sercu ,wydawała się przeszczęśliwa. Ktoś, kto nie zna mojej mamy, mógłby pomyśleć, że nie posiada się z radości.
Ale ja znam ją na wylot. I wiem, że cieszyła się bardzo. To tak jak wtedy, kiedy matka widzi dziecko wygłupiające się z kuzynami i pękające ze śmiechu i mówi: ,,Teraz się cieszysz, ale za moment ktoś tu będzie płakał''. Bo to się zdarza, kiedy ludzie są nadmiernie pobudzeni.
Granica między dzika radością a katastrofą jest bardzo cienka.
Ja to wiem tylko z obserwacji zabaw kuzynów. Mnie nigdy nie było wolno się ekscytować. Ciekawe, czy to się zmieni, kiedy dostanę nowe serce. Może już zawsze będę raczej spokojna, po prostu z przyzwyczajenia.
Tak czy inaczej, jeszcze go nie mam i w tej chwili na pewno nie powinnam się ekscytować. Poza tym przez mamę jestem trochę zmęczona. To znaczy bardzo zmęczona. Na szczęście przyszła moja pani kardiochirurg, doktor Vasquez. Pogratulowała mi, powiedziała, że bardzo się cieszy, i wyjaśniła mamie, że teraz muszę odpocząć,
Dzięki temu mam trochę czasu dla siebie. A jednocześnie wyobrażam sobie mamę podskakującą na korytarzu najciszej, jak się da.

Mamę dręczy poczucie winy.
Nie przyzna się do tego, ale ja wiem swoje. Naprawdę nieźle ją znam.
Wini się za swoją radość. Uważa, że nie powinna się tak cieszyć z czyjejś śmierci. Ciągle mówi, że żałuje tamtej kobiety, ale że na szczęście jej rodzina zdecydowała się przekazać serce do transplantacji.
To nie jest do końca prawda i stąd wyrzuty sumienia.
Nie znała Eleanor Calder. Zna mnie.
Kiedy ktoś umiera, chyba powinno nam być smutno. To znaczy, jeśli się nie wierzy w moją teorie ze światełkiem. A jeśli smuci nas czyjaś śmierć, to pewnie powinna nas smucić każda śmierć. Nawet jeśli kogoś nie znamy, powinno nam być smutno.
Ale nigdy nie jest.
Serce niedługo tu będzie. Na razie wciąż jest w ciele tej biednej dziewczyny utrzymywanej przy życiu przez maszyny. Mam jeszcze z półtorej godziny ,maksymalnie dwie, jeśli dopisze mi szczęście-potem zaczną się przygotowania do operacji. Lekarze lubią wszystko rozpoczynać z odpowiednim wyprzedzeniem, a kiedy serce zostanie wyjęte i wysłane do nas, nie zmarnują ani minuty.
Tak to już czasem jest. Na początku każdy dzień w szpitalu wlecze się bez końca, a każda minuta trwa godzinę. Potem znajdują serce i wszystko dzieje się błyskawicznie.
                                                                                                                                                                   
 
I mamy już rozdział 1 .Dziękujemy za komentarze pod poprzednim postem. I przepraszamy za spam,  jeśli kogoś uraziliśmy. Przepraszamy również za błędy. I jeśli byście mogli i byłaby taka możliwość, proszę udostępnijcie ten blog gdzie kol wiek się da, polecajcie znajomym. Z góry dziękujemy:) -Shannon

Ps. Jeśli chcecie być informowani o nowych rozdział w komentarzach zostawiajcie nr.GG, Twitter lub cokolwiek. CZYTASZ-KOMENTUJ

czwartek, 27 grudnia 2012

Prolog


Chyba niedługo umrę. Może dzisiejszej nocy, we śnie. Może w przyszłym tygodniu. Może za trzy tygodnie od najbliższego czwartku. Trudno powiedzieć.Pewnie myślicie że to poważna sprawa. Nie wiem, kim jesteście. Nie wiem, kto przeczyta te słowa. Dla mnie to normalka. Już się przyzwyczaiłam.Ćwiczę się w umieraniu od prawie dwudziestu lat .Od nocy, kiedy się urodziłam.Nie chce was straszyć ale wy też umrzecie . Raczej nie tak szybko jak ja, jednak nigdy nic nie wiadomo. Na tym to właśnie polega. Nie wiemy. Nikt z was nie wie. Ja mogę dostać serce i żyć długo i szczęśliwie, a wy możecie jutro wpaść pod autobus. Co tam jutro!  Nawet dzisiaj. Różnica między mną a wami jest następująca: wy uważacie, że nie umrzecie w najbliższym czasie. Oczywiście możecie się mylić. Ja za to wiem na pewno, że długo już nie pożyję.
Czasami się zastanawiam, jak to jest, kiedy człowiek codziennie idzie spać z przekonaniem, że się obudzi. Pewnie wielu ludzi tak robi. Co wieczór. Ale ja nie znam tego uczucia.
Wiem tylko, jak to jest być mną.

O mojej Matce
Matka dała mi na imię Shannon.
Po pierwsze, jestem jedynaczką .Poza tym, mimo że obie miałyśmy na to tyle samo czasu, mama nie przyzwyczaiła się jeszcze do myśli, że mnie straci. Twierdzi, że tak to jest z matkami, a ja muszę jej wierzyć. Sama nie wiem. Nie jestem matką i nigdy nią nie zostanę, chyba że adoptuję dziecko. Moje serce nie wytrzyma porodu.I tak mam szczęście, że wytrzymało kolejny dzień.
Matka cierpi też na obsesyjną potrzebę kontrolowania wszystkiego, ale chyba nie zdaje sobie z tego sprawy. Nie powiedziałam jej o tym, bo i tak ma sporo na głowie, i raczej nie chcę jej bardziej obciążać.
Bardzo stanowczo zarządza naszym małym światem.To zabawne, bo rudno właściwie wyjaśnić dlaczego. Jednak gdybyście ją zobaczyli, od razu zrozumielibyście, o co chodzi. Ma metr pięćdziesiąt wzrostu, rumiane policzki i szeroki uśmiech, zupełnie jak jeden z elfów Świętego Mikołaja. Nie wygląda na tyrana. Ale jest cholernie twarda.

O mojej najlepszej przyjaciółce Lea
Jest w moim wieku. Przyjaźnimy się od prawie szesnastu lat. Nie wiem dlaczego jest dla mnie tak ważna ale czuję, że bez niej moja i tak szybka śmierć przyszłaby jeszcze szybciej. Zawsze przychodzi do szpitala i robi z siebie idiotkę pocieszając mnie na różne sposoby. Nigdy nie lubi jak zaczynam mówić o swojej śmierci co dla mnie jest już rzeczą naturalną. Lea dała mi pusty notes. Ten w ,którym to wszystko zapisuję. Ten, który właśnie czytacie.Powiedziała że to dziennik, ale wygląda jak książka. Autentyczna książka. Tylko strony są puste. Ucieszyłam się na jego widok, bo myślałam, że to książka. Uwielbiam książki. Są mi potrzebne.
Tak jak ludziom, którym prawie nic nie wolno robić, bo inaczej umrą.
Lea powiedziała, że jeśli chcę mieć książkę, to muszę ją sama napisać. Muszę zapełnić ten notes. To dość trudne zadanie, zwłaszcza dla kogoś, komu nie zostało zbyt wiele czasu. Ale może właśnie o to jej chodziło.
Zdaniem Lea nikt nie może być pewien, kiedy umrzemy.